wtorek, 20 sierpnia 2013

Mój subiektywny alfabet Prowansji - cz. 2 i ostatnia


I - ile tu pyszności. Prowansja słynie z dobrego jedzenia, pisałam już wcześniej o fantastycznych restauracjach i pięknych potrawach, ale na restauracjach nie kończy się piękno tutejszego jedzenia. Jest tu, w przeciwieństwie do Polski, całe mnóstwo sklepików, które Instytut Badawczy Nielsen sklasyfikowałby jako sklepy specjalistyczne. Sklepy z  makaronikami, sklepy z czekoladkami, stragany z dziesiątkami gatunków oliwek, sklepy z serami, z syropami kwiatowymi, pachnące piekarnie, a w tych sklepikach wszystko ładniusie, kolorowe, równiutkie i pięknie opakowane w bibułki i urocze pudełeczka z kokardkami  i ...


J - ... jak tu się nie objadać?

Kkwiaty, to jedno z większych bogactw Prowansji i mnóstwo ich wszędzie, dlatego to tutaj jest główny ośrodek przemysłu perfumeryjnego oraz muzeum perfum (Grasse). Najczęściej spotykane, to róże, werbena, pnący jaśmin i lawenda. Kwiaty są tu przerabiane na mydło i wszelkie inne kosmetyki (o perfumach Fragonard już pisałam). Na stoiskach z pamiątkami z Prowansji można kupić małe torebeczki z bawełny w prowansalskie motywy napełnione płatkami suszonych kwiatów


L – lawenda, to, zgodnie ze stereotypem, najbardziej charakterystyczny element krajobrazu prowansalskiego. Nic właśnie, przejechaliśmy setki kilometrów nie widząc ani jednej. Po zgłębieniu tematu okazało się, że pola lawendowe są na północy, w górzystej części  Prowansji i też nie wszędzie, tylko w wybranych regionach. Postanowiliśmy, że nie wyjedziemy stąd nie widząc pól lawendowych i na cel wybraliśmy Valensole jako miejsce położone najbliżej, bo ”tylko” 150 km. „Nie jedźcie” powiedziała właścicielka naszego hotelu. „W tym roku lato było spóźnione i lawendy jeszcze nie kwitną”.  Ciekawe, bo w moim ogrodzie kwitły już na całego przez wyjazdem do Francji. Nie daliśmy się zwieść i pojechaliśmy. Droga przez góry zabrała nam 3 godziny, coś okropnego te wąskie i pokręcone agrafki, na których nie sposób minąć się z drugim samochodem, ale wizja przejazdu rowerem (za radą przewodnika) przez pola lawendowe („na lewo fiolet, na prawo fiolet”) powstrzymywała nas od narzekania. Kiedy wreszcie wspięliśmy się na płaskowyż Valensole pokazały się pierwsze fioletowe łany lawend rosnących w równiutkich rządkach na lewo i prawo od drogi, teraz trzeba było szybko znaleźć tę wypożyczalnię rowerów. Miasteczko, a właściwie wieś, można przejść w 5 minut i tak zrobiliśmy, ale wypożyczalni nie było. Trafiliśmy za to na biuro turystyczne, niestety nieczynne (pies drapał tych natrętnych turystów po raz kolejny). W barze, gdzie wstąpiliśmy na kawę, próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś w różnych językach i kiedy barman powiedział, że on, oprócz francuskiego, mówi  tylko po hiszpańsku, powiedziałam OK., zakładając, że skoro znam trochę włoski, to na pewno coś zrozumiem. Ucieszył się, po czym w następnym zdaniu przeszedł płynnie na francuski, ale i tak złapaliśmy sens, który był mniej więcej taki: „najbliższa wypożyczalnia rowerów jest 90 km stąd. Tam nie ma pól lawendowych”. „Muchos gracias” rzuciłam mu na odchodne w jego ulubionym języku obcym i posłaliśmy nasz przewodnik do kosza, a pola lawendowe pozostało nam objechać samochodem. Nie powiem, podobały nam się, lawendy nie miały jeszcze otwartych kwiatków, ale pączki były już intensywnie fioletowe, jak na nasze oczekiwania, całkiem OK. Byliśmy jednym z dwóch lub trzech samochodów, które kręciły się wąskimi drogami pośród pól. W jednym z nich była grupka Japończyków i Japonek, które wyposażone w liczne akcesoria potrzebne do romantycznych zdjęć (jedwabne szale, kapelusze, zwiewne spódnice z falbanami itp.) pozowały do nieskończonej ilości fotek swoim partnerom, z których każdy miał na sobie kilka tysięcy dolarów w sprzęcie fotograficznym. Żadnych turystów więcej, pustka…,  miało to, oczywiście, duży plus, ale właściwie, dlaczego taka atrakcja nie jest w środku sezonu liczniej odwiedzana? Nie umiem odpowiedzieć…

Pola lawendowe w Valensole
M mesclun, to prowansalska mieszanka sałat i dzikich ziół, która zawiera nawet 8 -10 różnych gatunków, wśród nich między innymi rukolę, radicchio, cykorię, endywię, roszponkę. Kruche i gorzkawe, orzechowe i słodkie, cała różnorodność smaków zielonych liści miesza się ze sobą tworząc świetną bazę pod sałatki. Gotowy mesclun tzn. umyte, wymieszane i poszarpane na kawałki liście można kupić na targu na wagę.

N – na stół wielu przyjezdnych kupuje prowansalskie obrusy w typowe regionalne motywy kwiatowe. Kolorystyka obrusów przypomina płótna Van Gogha albo pola kwitnących słoneczników na tle błękitnego nieba. W St Paul de Vence na małym placyku z fontanną widzimy trzy starsze kobiety, z których jedna ręcznie obszywa taki właśnie obrus cieniutką lamówką. Uznaję ten obrazek za wyjątkowo atrakcyjny temat do zdjęcia. Robię zdjęcie, nie robi to wrażenia na kobietach. Na tym samym placu w sklepie z pamiątkami na wystawie wiszą różne gadżety (w tym magnesy na lodówkę) przedstawiające podobną scenkę z trzema kumoszkami. Przez chwilę nachodzi mnie podejrzenie, że te prawdziwe z placu mogą być czasem ważnym i opłacanym elementem marketing mixu miasteczka St Paul de Vence. W pierwszym napotkanym sklepie sprawdzam… obrusy nie są w żadnym wypadku obszywane ręcznie…



O owoce,  oliwki i warzywa, to największe skarby kulinarne Prowansji (nie licząc owoców morza na Lazurowym Wybrzeżu). Na rynku spotykamy ogromne czereśnie, maliny i brzoskwinie, ale szczyt sezonu przypada właśnie na morele. Przed wyjazdem kupowałam już w Polsce francuskie morele, które pięknie wyglądały, ale w smaku przypominały surowe kartofle. Te we Francji są nadzwyczajne, duże, miękkawe, ale jędrne, anielsko słodkie  i tak soczyste, że kiedy łapczywie rzucamy się na nie, sok cieknie nam do łokci. Bajka.

P – Prowansalczycy – trochę już o nich napisałam wcześniej, niezbyt pochlebnie, ale cóż,  takie miałam z nimi doświadczenia. Jedyną sympatyczną osobą była właścicielka hotelu, w którym się zatrzymaliśmy i obsługa restauracji w Vence, o której pisałam wcześniej, ale to chyba są właśnie te wyjątki, które potwierdzają regułę.

R – Ratatouille, to kwintesencja smaków Prowansji. Wszystkie letnie warzywa, a konkretnie pomidory, papryka, cukinia i bakłażan z dodatkiem czosnku i cebuli oraz dużej ilości świeżych ziół uduszone w jednym garnku na oliwie z oliwek, to fantastyczna letnia potrawa, która może być samodzielnym daniem lub dodatkiem do mięsa i ryb, może być jedzona na ciepło i na zimno. Ratatouille nie tylko dobrze smakuje, ale też pięknie wygląda, zwłaszcza, jeśli się użyje różnych kolorów papryki i cukinii.

S – St Paul de Vence, to jedno z najbardziej znanych „średniowiecznych miasteczek na wzgórzu” w Prowansji, mocno związane z osobą Marca Chagalla, który jest pochowany na lokalnym cmentarzu. Miasteczko odrestaurowane i zadbane, wąskie uliczki raz pną się pod górę, to znowu opadają w dół. Niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak mam wrażenie, ze jestem w jakimś skansenie zbudowanym specjalnie dla turystów. Ulice wypchane wielojęzycznym tłumem, który ma problemy z poruszaniem się, bo jest to nadzwyczaj gęsty tłum. Sklepy, to same galerie oferujące dyskusyjnej klasy dzieła sztuki, czasem powiązane z regionem, czasem wręcz odwrotnie (choćby koszulki z wizerunkiem Romy Schneider). Ceny,  jak na Batorym, obsługa nieuprzejma i nie widziałam, żeby jakiś turysta opuszczał taką galerię z jakąś zdobyczą. W moim odczuciu temu miastu brakuje patyny i autentyczności i tylko dobry obiad ratuje jakoś wrażenia z tego dnia.

Prowansalskie drzwi

T – tapenade, to popularna w Prowansji pasta do bagietki, którą robi się z czarnych i zielonych oliwek, kaparów, filetów anchovies, czosnku i oliwy. W wielu restauracjach podawana jest przed posiłkiem jako „czekadełko”, ale spotkałam się też z wykorzystaniem jej w charakterze farszu do mięsa.

U – u nas najładniej. Chcąc, nie chcąc porównuję różne zwiedzane miejsca z "naszym" miasteczkiem Tourrettes sur Loup, w pobliżu którego się zatrzymaliśmy. Tourettes jest jednym ze średniowiecznych miasteczek na wzgórzu, ale jest pozbawione pretensjonalności i komercyjno - skansenowego charakteru. Ma za to więcej autentyzmu, spokoju i prawdziwego uroku. Na placu miejscowi grają w bule, starsze kobiety spacerują wąską uliczką, w miniaturowej jeszcze  nieczynnej restauracyjce kot wyleguje się na stoliku, wszystko mi się tutaj podoba. 


W – wszędzie daleko. Prowansja jest bardzo rozległa i do każdej atrakcji jest wiele kilometrów, nawet 300 w jedną stronę, co zabiera godziny jazdy samochodem. Jak się okazało, nawet przejazd autostradą nie daje gwarancji szybkiego dotarcia do celu, jeśli się wpadnie w korek, jak nam się zdarzyło, w punkcie poboru opłat. Setki samochodów z tablicami rejestracyjnymi z całej Europy stoją w tasiemcowych kolejkach do dwudziestu, chyba, bramek, ale tylko niektóre przyjmują gotówkę, inne akceptują tylko kartę telepass, zaczyna się więc masowe zmienianie pasów, co doprowadza do irytacji kierowców stojących we właściwych kolejkach, poziom agresji rośnie, po godzinie wszyscy zgodnie trąbią, ale właściwie nie wiem na kogo, bo cały punkt poboru opłat jest bezobsługowy i nie ma tam żadnego żywego człowieka z obsługi, który mógłby coś zrobić. Po dwóch godzinach wjeżdżamy pod maszynę do płacenia, która recytuje nam instrukcję płacenia, a jakże, po francusku. Sam proces płacenia, drukowania biletu i wydawania reszty trwa tak długo, że kolejka za nami przestaje mnie dziwić. Z kolei jazda na północ wymaga ostrej gimnastyki po górach i też zabiera mnóstwo czasu. To z całą pewnością nie Toskania, w której, gdziekolwiek się nie znajdziemy, w promieniu 50 km będzie na pewno kilka ciekawych miejsc kalibru znacznie większego niż te prowansalskie.

Z – zmyliła mnie okładka przewodnika, na której widnieje piękny, słodki obrazek typowo prowansalskiego domu z ukwieconymi oknami, otoczonego łanami lawendy. To zdjęcie zostało chyba złożone z kilku innych, z których każde mogło być zrobione w innym miejscu. Nie ma ukwieconych okien, są zaryglowane przed słońcem okiennice, są lawendy, ale trzeba desperacji, żeby je znaleźć, nie ma malowniczych pagórków i dróg wysadzanych cyprysami, są poważne góry z krętymi i niezabezpieczonymi drogami. Do tego odległości, które zniechęcają do podróżowania, w końcu to wakacje, i ceny, które są nieporównywalnie wyższe niż we Włoszech, czy Hiszpanii. Wszystko to prowadzi mnie do wniosku, że Prowansja jest przereklamowana… i niezbyt gościnna. Chyba nie pragnę tu wracać…, głównie dlatego, że jest tu, niestety, od metra Francuzów…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz