I - ile tu pyszności. Prowansja słynie z dobrego jedzenia, pisałam już wcześniej o fantastycznych restauracjach i pięknych potrawach, ale na restauracjach nie kończy się piękno tutejszego jedzenia. Jest tu, w przeciwieństwie do Polski, całe mnóstwo sklepików, które Instytut Badawczy Nielsen sklasyfikowałby jako sklepy specjalistyczne. Sklepy z makaronikami, sklepy z czekoladkami, stragany z dziesiątkami gatunków oliwek, sklepy z serami, z syropami kwiatowymi, pachnące piekarnie, a w tych sklepikach wszystko ładniusie, kolorowe, równiutkie i pięknie opakowane w bibułki i urocze pudełeczka z kokardkami i ...
J - ... jak tu się nie objadać?
K – kwiaty, to jedno z większych bogactw
Prowansji i mnóstwo ich wszędzie, dlatego to tutaj jest główny ośrodek
przemysłu perfumeryjnego oraz muzeum perfum (Grasse). Najczęściej spotykane, to
róże, werbena, pnący jaśmin i lawenda. Kwiaty są tu przerabiane na mydło i
wszelkie inne kosmetyki (o perfumach Fragonard już pisałam). Na stoiskach z
pamiątkami z Prowansji można kupić małe torebeczki z bawełny w prowansalskie
motywy napełnione płatkami suszonych kwiatów
L – lawenda, to, zgodnie ze stereotypem,
najbardziej charakterystyczny element krajobrazu prowansalskiego. Nic właśnie,
przejechaliśmy setki kilometrów nie widząc ani jednej. Po zgłębieniu tematu
okazało się, że pola lawendowe są na północy, w górzystej części Prowansji i też nie wszędzie, tylko w wybranych
regionach. Postanowiliśmy, że nie wyjedziemy stąd nie widząc pól lawendowych i
na cel wybraliśmy Valensole jako miejsce położone najbliżej, bo ”tylko” 150 km.
„Nie jedźcie” powiedziała właścicielka naszego hotelu. „W tym roku lato było
spóźnione i lawendy jeszcze nie kwitną”.
Ciekawe, bo w moim ogrodzie kwitły już na całego przez wyjazdem do
Francji. Nie daliśmy się zwieść i pojechaliśmy. Droga przez góry zabrała nam 3
godziny, coś okropnego te wąskie i pokręcone agrafki, na których nie sposób
minąć się z drugim samochodem, ale wizja przejazdu rowerem (za radą
przewodnika) przez pola lawendowe („na lewo fiolet, na prawo fiolet”)
powstrzymywała nas od narzekania. Kiedy wreszcie wspięliśmy się na płaskowyż
Valensole pokazały się pierwsze fioletowe łany lawend rosnących w równiutkich
rządkach na lewo i prawo od drogi, teraz trzeba było szybko znaleźć tę
wypożyczalnię rowerów. Miasteczko, a właściwie wieś, można przejść w 5 minut i
tak zrobiliśmy, ale wypożyczalni nie było. Trafiliśmy za to na biuro
turystyczne, niestety nieczynne (pies drapał tych natrętnych turystów po raz
kolejny). W barze, gdzie wstąpiliśmy na kawę, próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś
w różnych językach i kiedy barman powiedział, że on, oprócz francuskiego,
mówi tylko po hiszpańsku, powiedziałam
OK., zakładając, że skoro znam trochę włoski, to na pewno coś zrozumiem.
Ucieszył się, po czym w następnym zdaniu przeszedł płynnie na francuski, ale i
tak złapaliśmy sens, który był mniej więcej taki: „najbliższa wypożyczalnia
rowerów jest 90 km stąd. Tam nie ma pól lawendowych”. „Muchos gracias” rzuciłam
mu na odchodne w jego ulubionym języku obcym i posłaliśmy nasz przewodnik do
kosza, a pola lawendowe pozostało nam objechać samochodem. Nie powiem, podobały
nam się, lawendy nie miały jeszcze otwartych kwiatków, ale pączki były już
intensywnie fioletowe, jak na nasze oczekiwania, całkiem OK. Byliśmy jednym z dwóch
lub trzech samochodów, które kręciły się wąskimi drogami pośród pól. W jednym z
nich była grupka Japończyków i Japonek, które wyposażone w liczne akcesoria
potrzebne do romantycznych zdjęć (jedwabne szale, kapelusze, zwiewne spódnice z
falbanami itp.) pozowały do nieskończonej ilości fotek swoim partnerom, z
których każdy miał na sobie kilka tysięcy dolarów w sprzęcie fotograficznym.
Żadnych turystów więcej, pustka…, miało
to, oczywiście, duży plus, ale właściwie, dlaczego taka atrakcja nie jest w środku
sezonu liczniej odwiedzana? Nie umiem odpowiedzieć…
M – mesclun, to prowansalska mieszanka
sałat i dzikich ziół, która zawiera nawet 8 -10 różnych gatunków, wśród nich między
innymi rukolę, radicchio, cykorię, endywię, roszponkę. Kruche i gorzkawe, orzechowe i słodkie, cała
różnorodność smaków zielonych liści miesza się ze sobą tworząc świetną bazę pod
sałatki. Gotowy mesclun tzn. umyte, wymieszane i poszarpane na kawałki liście
można kupić na targu na wagę.
N – na stół wielu przyjezdnych kupuje
prowansalskie obrusy w typowe regionalne motywy kwiatowe. Kolorystyka obrusów
przypomina płótna Van Gogha albo pola kwitnących słoneczników na tle błękitnego
nieba. W St Paul de Vence na małym placyku z fontanną widzimy trzy starsze
kobiety, z których jedna ręcznie obszywa taki właśnie obrus cieniutką lamówką. Uznaję
ten obrazek za wyjątkowo atrakcyjny temat do zdjęcia. Robię zdjęcie, nie robi
to wrażenia na kobietach. Na tym samym placu w sklepie z pamiątkami na wystawie
wiszą różne gadżety (w tym magnesy na lodówkę) przedstawiające podobną scenkę z
trzema kumoszkami. Przez chwilę nachodzi mnie podejrzenie, że te prawdziwe z
placu mogą być czasem ważnym i opłacanym elementem marketing mixu miasteczka St
Paul de Vence. W pierwszym napotkanym sklepie sprawdzam… obrusy nie są w żadnym
wypadku obszywane ręcznie…
O – owoce, oliwki
i warzywa, to największe skarby kulinarne Prowansji (nie licząc owoców morza na
Lazurowym Wybrzeżu). Na rynku spotykamy ogromne czereśnie, maliny i
brzoskwinie, ale szczyt sezonu przypada właśnie na morele. Przed wyjazdem
kupowałam już w Polsce francuskie morele, które pięknie wyglądały, ale w smaku
przypominały surowe kartofle. Te we Francji są nadzwyczajne, duże, miękkawe,
ale jędrne, anielsko słodkie i tak
soczyste, że kiedy łapczywie rzucamy się na nie, sok cieknie nam do łokci.
Bajka.
P – Prowansalczycy – trochę już o nich
napisałam wcześniej, niezbyt pochlebnie, ale cóż, takie miałam z nimi doświadczenia. Jedyną
sympatyczną osobą była właścicielka hotelu, w którym się zatrzymaliśmy i
obsługa restauracji w Vence, o której pisałam wcześniej, ale to chyba są
właśnie te wyjątki, które potwierdzają regułę.
R – Ratatouille, to kwintesencja smaków
Prowansji. Wszystkie letnie warzywa, a konkretnie pomidory, papryka, cukinia i
bakłażan z dodatkiem czosnku i cebuli oraz dużej ilości świeżych ziół uduszone
w jednym garnku na oliwie z oliwek, to fantastyczna letnia potrawa, która może
być samodzielnym daniem lub dodatkiem do mięsa i ryb, może być jedzona na
ciepło i na zimno. Ratatouille nie tylko dobrze smakuje, ale też pięknie
wygląda, zwłaszcza, jeśli się użyje różnych kolorów papryki i cukinii.
S – St Paul de Vence, to jedno z
najbardziej znanych „średniowiecznych miasteczek na wzgórzu” w Prowansji, mocno
związane z osobą Marca Chagalla, który jest pochowany na lokalnym cmentarzu.
Miasteczko odrestaurowane i zadbane, wąskie uliczki raz pną się pod górę, to
znowu opadają w dół. Niby nie ma się do czego przyczepić, a jednak mam
wrażenie, ze jestem w jakimś skansenie zbudowanym specjalnie dla turystów.
Ulice wypchane wielojęzycznym tłumem, który ma problemy z poruszaniem się, bo
jest to nadzwyczaj gęsty tłum. Sklepy, to same galerie oferujące dyskusyjnej
klasy dzieła sztuki, czasem powiązane z regionem, czasem wręcz odwrotnie
(choćby koszulki z wizerunkiem Romy Schneider). Ceny, jak na Batorym, obsługa
nieuprzejma i nie widziałam, żeby jakiś turysta opuszczał taką galerię z jakąś
zdobyczą. W moim odczuciu temu miastu brakuje patyny i autentyczności i tylko
dobry obiad ratuje jakoś wrażenia z tego dnia.
Prowansalskie drzwi |
T – tapenade, to popularna w Prowansji pasta do bagietki, którą robi się z czarnych i zielonych oliwek, kaparów, filetów anchovies, czosnku i oliwy. W wielu restauracjach podawana jest przed posiłkiem jako „czekadełko”, ale spotkałam się też z wykorzystaniem jej w charakterze farszu do mięsa.
U – u nas najładniej. Chcąc, nie chcąc porównuję różne zwiedzane miejsca z "naszym" miasteczkiem Tourrettes sur Loup, w pobliżu którego się zatrzymaliśmy. Tourettes jest jednym ze średniowiecznych miasteczek na wzgórzu, ale jest pozbawione pretensjonalności i komercyjno - skansenowego charakteru. Ma za to więcej autentyzmu, spokoju i prawdziwego uroku. Na placu miejscowi grają w bule, starsze kobiety spacerują wąską uliczką, w miniaturowej jeszcze nieczynnej restauracyjce kot wyleguje się na stoliku, wszystko mi się tutaj podoba.
W – wszędzie daleko. Prowansja jest bardzo
rozległa i do każdej atrakcji jest wiele kilometrów, nawet 300 w jedną stronę,
co zabiera godziny jazdy samochodem. Jak się okazało, nawet przejazd autostradą
nie daje gwarancji szybkiego dotarcia do celu, jeśli się wpadnie w korek, jak
nam się zdarzyło, w punkcie poboru opłat. Setki samochodów z tablicami
rejestracyjnymi z całej Europy stoją w tasiemcowych kolejkach do dwudziestu, chyba,
bramek, ale tylko niektóre przyjmują gotówkę, inne akceptują tylko kartę
telepass, zaczyna się więc masowe zmienianie pasów, co doprowadza do irytacji
kierowców stojących we właściwych kolejkach, poziom agresji rośnie, po godzinie
wszyscy zgodnie trąbią, ale właściwie nie wiem na kogo, bo cały punkt poboru
opłat jest bezobsługowy i nie ma tam żadnego żywego człowieka z obsługi, który
mógłby coś zrobić. Po dwóch godzinach wjeżdżamy pod maszynę do płacenia, która
recytuje nam instrukcję płacenia, a jakże, po francusku. Sam proces płacenia,
drukowania biletu i wydawania reszty trwa tak długo, że kolejka za nami
przestaje mnie dziwić. Z kolei jazda na północ wymaga ostrej gimnastyki po
górach i też zabiera mnóstwo czasu. To z całą pewnością nie Toskania, w której,
gdziekolwiek się nie znajdziemy, w promieniu 50 km będzie na pewno kilka
ciekawych miejsc kalibru znacznie większego niż te prowansalskie.
Z – zmyliła mnie okładka przewodnika, na
której widnieje piękny, słodki obrazek typowo prowansalskiego domu z
ukwieconymi oknami, otoczonego łanami lawendy. To zdjęcie zostało chyba złożone
z kilku innych, z których każde mogło być zrobione w innym miejscu. Nie ma
ukwieconych okien, są zaryglowane przed słońcem okiennice, są lawendy, ale
trzeba desperacji, żeby je znaleźć, nie ma malowniczych pagórków i dróg
wysadzanych cyprysami, są poważne góry z krętymi i niezabezpieczonymi drogami.
Do tego odległości, które zniechęcają do podróżowania, w końcu to wakacje, i
ceny, które są nieporównywalnie wyższe niż we Włoszech, czy Hiszpanii. Wszystko
to prowadzi mnie do wniosku, że Prowansja jest przereklamowana… i niezbyt
gościnna. Chyba nie pragnę tu wracać…, głównie dlatego, że jest tu, niestety,
od metra Francuzów…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz