poniedziałek, 16 września 2013

Ostatnia migawka z wakacji, czyli za dużo słońca, za dużo wina...

Zważywszy na to, co się dzieje za oknem i to, co zapowiedziała dzisiaj pogodynka z TVN (idą słoty…), to chyba dobry moment na ostatnie tegoroczne  wspomnienie z letnich wakacji, zanim trzeba będzie doszukać się czegoś pozytywnego w jesieni.

Daleko od …
Po rozpuście kulinarnej w Prowansji, kolejny tydzień przeznaczamy na pobyt  na wsi w zachodniej Francji na pograniczu regionów Bordeaux i Dordogne. Dordogne, to ojczyzna trufli i gęsiej wątróbki. Bordeaux z kolei, to mekka miłośników wina. Temat ten, broń Boże, nie jest nam obojętny (i to jest powód, dla którego jesteśmy tu po raz drugi), ale nie tylko o tym będzie ten post. 
Z lotniska w Bordeaux pożyczonym samochodem docieramy na prowincję i tam dołączamy do naszych australijskich przyjaciół. Dom, w którym spotykamy się po raz drugi należy do ich znajomego – człowieka show-biznesu. Powiedzieć o tym miejscu prowincja, to chyba za dużo. To jest maleńka osada, może 3-4 domy na głębokiej wsi, dookoła tylko pola słoneczników, łany zboża i pastwiska, na których pasą się szczęśliwe krowy. Daleko do restauracji, daleko do sklepów, daleko nawet do piekarni (jak byliśmy poprzednio, to jeszcze była 3 km stąd), daleko wszędzie. Tu zamierzamy odpocząć od cywilizacji. Będziemy napawać się wiejską sielanką,  wspólnie gotować  i sycić się „nicnierobieniem”, no, najwyżej raz się wyskoczy pooglądać winnice.

Szczęśliwe krowy

Nasze pueblo

Dom pana J.
W tym miejscu muszę napisać kilka słów o samym domu. Choć nie znam dokładnie jego historii, wiem na pewno, że pochodzi on z…uwaga… XIV wieku, można więc sobie wyobrazić, jaka to ruina, ale nie można sobie wyobrazić, jaka to piękna ruina, bo,  jak w każdym takim miejscu, jego piękno polega na odpowiednim stopniu zrujnowania. 





W domu jest wiele autentycznych elementów, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, a wszystko to, co wymagało naprawy lub wymiany zostało zrobione tak, że wtapia się w oryginalny charakter budynku.  Są tu więc stare skrzypiące schody, przeżarte czasem futryny i balustrady, przeciekający dach w jadalni i wielka staroświecka cynowa misa zbierająca kapiącą z sufitu wodę, stare meble,  intrygujące bibeloty z różnych epok, sprzęty kuchenne pamiętające z pewnością zburzenie Bastylii, kamienne figurki na tarasie, zacieniona pergola stanowiąca letnią jadalnię i wielki ogród z tych, co to nikt go nie pieści i dzięki temu ma swój intrygujący urok.




       

Właściciel – Mr J. jest agentem gwiazd kina dużego kalibru, dla zachowania jego prywatności powiem tylko, że jedna z tych gwiazd, to jeden z odtwórców  Bonda,  śmieszne, prawda? Ciekawe, w którym pokoju mieszka, kiedy tu przyjeżdża…
Spacer po tym domu, to trochę, jak zwiedzanie muzeum, odkrywanie znaczenia przedmiotów, które meblują poszczególne pomieszczenia, poznawanie właściciela przez te przedmioty (nigdy nie poznałam go osobiście), odkrywanie historii tego domu,  gości, którzy go odwiedzali, wreszcie, ugotowanych i skonsumowanych  potraw.  Na przykład w koszu na drewno obok kominka leży… wydrukowany i zabindowany scenariusz filmowy… na pierwszej stronie ma podtytuł „true story”. Dlaczego tam leży?  Widocznie był to scenariusz z tych, co to nadają się tylko „do pieca”… Tak, czy owak, obraz Pana J., jaki maluje się w moich oczach po dwóch pobytach w jego domu każe mi myśleć o nim jako o człowieku nadzwyczaj kreatywnym, dowcipnym, otwartym, gościnnym i niezwykle hojnym.
W kuchni stoi ogromny regał pełen książek kucharskich, część jest na temat kuchni francuskiej, ale wydane po angielsku (Mr J. jest Brytyjczykiem). Super, będziemy z nich korzystać…

Nic nie robimy, czyli gotujemy, objadamy się i popijamy wino
Żeby móc coś ugotować musimy udać się na targ do miejscowości oddalonej o kilkanaście kilometrów i nie jest to już taki targ, jak w Nicei. Tu przyjeżdżają rolnicy, producenci mięsa i wędlin, mleczarze, a nawet piekarze. Produkty, oczywiście, robią wrażenie, ale najfajniejsza jest ta atmosfera (co ja zrobię, że tak lubię rynki)   

 


Robimy zapasy na kilka dni.  Kolorowa marchew, żółte buraki, nieskończona ilość odmian cebuli, kurczaki, filety z kaczki i pachnące cytryny na francuską tartę cytrynową z książki Pana J.
W międzyczasie spóźnione lato rozkręciło się na całego i jest potwornie gorąco, więc zaraz po śniadaniu pod pergolą zalegamy na leżakach w cieniu, każdy ze swoją książką, żeby jakoś przetrwać porę, kiedy powietrze faluje od upału. Przypominają mi się sceny z filmu „Ukryte pragnienia”, w którym upał, cykady i przyjęcia pod gołym niebem, a przede wszystkim  „dolce farniente”, czyli słodkie nieróbstwo stanowią tło głównej historii.  U nas to tło przerywane jest od czasu do czasu dźwiękiem korka wyskakującego z butelki...
Ożywienie przychodzi pod wieczór, kiedy wszystkim już doskwiera głód, wtedy rzucamy się do kuchni, dzielimy zadania i gotujemy. Tak powstaje kaczka w miodzie, kurczaki nadziewane cytrynami, włoskie makarony i bruschetty, francuskie tarty  cytrynowe będące wymarzonym orzeźwieniem po upalnym dniu (książki Pana J. są nieocenionym źródłem inspiracji kulinarnych), warzywa inspirowane kuchnią Ottolenghi, czy wreszcie australijska beza Pavlova z truskawkami.



Po trzech dniach tej rozpusty, aby ugasić wyrzut sumienia robimy długą wycieczkę rowerową starym szlakiem kolejowym. Do trzech razy sztuka. Dwa razy nie udało nam się dostać rowerów, trzecia próba okazała się sukcesem, ale to dzięki naszemu przyjacielowi – zapalonemu cykliście, który zbadał temat i zamówił rowery na długo przed naszym przyjazdem, gdyż na tę trasę wpuszcza się ograniczoną ilość rowerzystów dziennie, co jest zrozumiałe, przecież nikt nie chce stać w rowerowych korkach. Ubawiłam się po pachy, kiedy okazało się, że na całej trasie w obie strony minęliśmy nie więcej, niż 5 osób J Tak, czy owak, było miło, trasa prowadzi nasypem, przez las, a po drodze mija się opuszczone stacyjki kolejowe i wioski, w których przyjemnie jest wypić kawę z jakimś francuskim ciasteczkiem.

Opuszczona stacja kolejowa St Jean de Cole...
...i miasteczko
Za dużo wina, za dużo słońca
Jesteśmy w Bordeaux, dookoła nas 110.000 hektarów winnic rodzących każdego roku winogrona nadające treść najlepszym winom świata. Mimo upału nie unikniemy wycieczki winnym szlakiem. Zaczynamy od Pomerol, Graves  i Saint Emilion. Kiedy wjeżdża się w te rejony, krajobraz zmienia się, po horyzont widać pola uprawne, na których wypieszczone i umiejętnie prowadzone krzewy winogron rosną w idealnie równych szpalerach.  Na początku i końcu każdego szpaleru rośnie krzew róży (zupełnie inaczej, niż w Toskanii, gdzie uprawy winogron są zwykle ogrodzone drzewami oliwnymi). 

 



Co jakiś czas krajobraz urozmaica zadbane chateau będące siedzibą producenta i uzbrojone w piwnice warte miliony Euro. Na nas największe wrażenie robi Chateau Cheval Blanc oraz Petrus, głównie dlatego, że znamy ceny tych win. Na marginesie, niedawno Pałac Elizejski zorganizował aukcję, na której wystawił najlepsze wina za swoich piwnic. Petrus osiągnął na tej aukcji najwyższą cenę – 2 butelki z 1990 roku sprzedano za 11.000 Euro! Szczęśliwym posiadaczem stał się biznesmen z Szanghaju .
 Jest upalnie nie do zniesienia, aż dziw, że te winogrona jeszcze się nie zagotowały na krzaku. Pora usiąść w cieniu na lunch, znajdujemy odpowiedni cień w miasteczku St. Emilion.  Znowu dźwięk korka wyskakującego z butelki…po godzinie następny…, a może mi się wydawało. 

St Emilion, to urocze miasteczko, w którym życie jest w całości podporządkowane winu, które od czasu do czasu jest przeplatane ciasteczkami makaronikowymi, bo to tutejsza specjalność. Z najwyżej położonego miejsca widać winnice otaczające miasto, a na głównym placu i uliczkach do niego prowadzących same sklepy z winami i wine bary.





Jest tyle do zdegustowania...
Petrusy można oglądać tylko przez szybę
W jednym ze sklepów wina Petrus stoją w specjalnych gablotach zabezpieczonych szklanymi drzwiami zamkniętymi na klucz.  Profesjonalna obsługa „wszystkoowiniewiedzących” sprzedawców opóźnia trochę nasz powrót do domu (biedny ten, co wylosował kluczyki od samochodu). Słońce powoli  siada, ale termometr samochodowy wciąż pokazuje 36 ° C. Wracamy do naszej pięknej rudery, dźwięk korka…

Następnym naszym celem jest Pauillac i St. Julien położone na brzegu rzeki Żyrondy. Mimo, że jesteśmy nad wodą, upał nie słabnie. Tu mamy umówioną wizytę na winnicy Gruaud-Larose.  Chateau, oczywiście , wypieszczone, przed wejściem mini żywopłocik tworzy napis Chateau Gruaud-Larose. 



Po winnicy i piwnicach (co za orzeźwiający chłodek) oprowadza nas… Chinka (absolwentka studiów enologicznych we Francji) , niepokoi mnie to zainteresowanie Chińczyków tematyką wina. Opowieść jest ciekawa. Niewiarygodne, ile trzeba wiedzy i doświadczenia, żeby wyprodukować wino tej klasy, ale w tym roku wszystkie winne opowieści są przyćmione tematem późnego lata, nadmiaru deszczu i, prawdopodobnie, opóźnionych zbiorów, krótko mówiąc, obawą przed złym rocznikiem.


 Na koniec zwiedzania jeszcze dźwięk korka…, jeszcze jedna butelka wina z dobrego rocznika  upchana kolanami w walizce i stąd już jedziemy na lotnisko.
Dosyć tego wina, dosyć tego słońca, chociaż wiem, że bardzo szybko  zatęsknimy do jednego i drugiego.
Po powrocie chyba obejrzę po raz trzeci film "Niebo w gębie", bo to właśnie z miejsca, z którego wyjeżdżamy bohaterka filmu - Hortense,  osobista kucharka prezydenta Mitteranda,  sprowadzała trufle. Prezydent lubił bowiem takie proste, chłopskie jadło... Gorąco polecam ten film!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz