Zważywszy na to,
co się dzieje za oknem i to, co zapowiedziała dzisiaj pogodynka z TVN (idą
słoty…), to chyba dobry moment na ostatnie tegoroczne wspomnienie z letnich wakacji, zanim trzeba
będzie doszukać się czegoś pozytywnego w jesieni.
Daleko od …
Po rozpuście
kulinarnej w Prowansji, kolejny tydzień przeznaczamy na pobyt na wsi w zachodniej Francji na pograniczu regionów Bordeaux i Dordogne. Dordogne, to ojczyzna trufli i gęsiej wątróbki. Bordeaux z kolei, to mekka miłośników wina. Temat
ten, broń Boże, nie jest nam obojętny (i to jest powód, dla którego jesteśmy tu
po raz drugi), ale nie tylko o tym będzie ten post.
Z lotniska w Bordeaux
pożyczonym samochodem docieramy na prowincję i tam dołączamy do naszych
australijskich przyjaciół. Dom, w którym spotykamy się po raz drugi należy do
ich znajomego – człowieka show-biznesu. Powiedzieć o tym miejscu prowincja,
to chyba za dużo. To jest maleńka osada, może 3-4 domy na głębokiej wsi,
dookoła tylko pola słoneczników, łany zboża i pastwiska, na których pasą się
szczęśliwe krowy. Daleko do restauracji, daleko do sklepów, daleko nawet do
piekarni (jak byliśmy poprzednio, to jeszcze była 3 km stąd), daleko wszędzie.
Tu zamierzamy odpocząć od cywilizacji. Będziemy napawać się wiejską
sielanką, wspólnie gotować i sycić się „nicnierobieniem”, no, najwyżej
raz się wyskoczy pooglądać winnice.
Szczęśliwe krowy |
Nasze pueblo |
Dom pana J.
W tym miejscu
muszę napisać kilka słów o samym domu. Choć nie znam dokładnie jego historii,
wiem na pewno, że pochodzi on z…uwaga… XIV wieku, można więc sobie wyobrazić,
jaka to ruina, ale nie można sobie wyobrazić, jaka to piękna ruina, bo, jak w każdym takim miejscu, jego piękno polega
na odpowiednim stopniu zrujnowania.
W domu jest wiele autentycznych elementów, zarówno
na zewnątrz, jak i wewnątrz, a wszystko to, co wymagało naprawy lub
wymiany zostało zrobione tak, że wtapia się w oryginalny charakter budynku. Są tu więc stare skrzypiące schody, przeżarte
czasem futryny i balustrady, przeciekający dach w jadalni i wielka staroświecka
cynowa misa zbierająca kapiącą z sufitu wodę, stare meble, intrygujące bibeloty z różnych epok, sprzęty
kuchenne pamiętające z pewnością zburzenie Bastylii, kamienne figurki na
tarasie, zacieniona pergola stanowiąca letnią jadalnię i wielki ogród z tych,
co to nikt go nie pieści i dzięki temu ma swój intrygujący urok.
Właściciel –
Mr J. jest agentem gwiazd kina dużego kalibru, dla zachowania jego prywatności
powiem tylko, że jedna z tych gwiazd, to jeden z odtwórców Bonda,
śmieszne, prawda? Ciekawe, w którym pokoju mieszka, kiedy tu przyjeżdża…
Spacer po tym
domu, to trochę, jak zwiedzanie muzeum, odkrywanie znaczenia
przedmiotów, które meblują poszczególne pomieszczenia, poznawanie właściciela
przez te przedmioty (nigdy nie poznałam go osobiście), odkrywanie historii tego
domu, gości, którzy go odwiedzali, wreszcie, ugotowanych i skonsumowanych potraw. Na przykład w koszu na drewno obok kominka
leży… wydrukowany i zabindowany scenariusz filmowy… na pierwszej stronie ma
podtytuł „true story”. Dlaczego tam leży?
Widocznie był to scenariusz z tych, co to nadają się tylko „do pieca”…
Tak, czy owak, obraz Pana J., jaki maluje się w moich oczach po dwóch pobytach
w jego domu każe mi myśleć o nim jako o człowieku nadzwyczaj kreatywnym,
dowcipnym, otwartym, gościnnym i niezwykle hojnym.
W kuchni stoi
ogromny regał pełen książek kucharskich, część jest na temat kuchni
francuskiej, ale wydane po angielsku (Mr J. jest Brytyjczykiem). Super,
będziemy z nich korzystać…
Nic nie robimy,
czyli gotujemy, objadamy się i popijamy wino
Żeby móc coś
ugotować musimy udać się na targ do miejscowości oddalonej o kilkanaście
kilometrów i nie jest to już taki targ, jak w Nicei. Tu przyjeżdżają rolnicy,
producenci mięsa i wędlin, mleczarze, a nawet piekarze. Produkty, oczywiście,
robią wrażenie, ale najfajniejsza jest ta atmosfera (co ja zrobię, że tak lubię rynki)
Robimy zapasy na
kilka dni. Kolorowa marchew, żółte
buraki, nieskończona ilość odmian cebuli, kurczaki, filety z kaczki i pachnące cytryny na francuską tartę cytrynową z książki Pana J.
W międzyczasie
spóźnione lato rozkręciło się na całego i jest potwornie gorąco, więc zaraz po
śniadaniu pod pergolą zalegamy na leżakach w cieniu, każdy ze swoją książką,
żeby jakoś przetrwać porę, kiedy powietrze faluje od upału. Przypominają mi się
sceny z filmu „Ukryte pragnienia”, w którym upał, cykady i przyjęcia pod gołym
niebem, a przede wszystkim „dolce farniente”,
czyli słodkie nieróbstwo stanowią tło głównej historii. U nas to tło przerywane jest od czasu do czasu
dźwiękiem korka wyskakującego z butelki...
Ożywienie
przychodzi pod wieczór, kiedy wszystkim już doskwiera głód, wtedy rzucamy się
do kuchni, dzielimy zadania i gotujemy. Tak powstaje kaczka w miodzie, kurczaki nadziewane cytrynami, włoskie
makarony i bruschetty, francuskie tarty cytrynowe
będące wymarzonym orzeźwieniem po upalnym dniu (książki Pana J. są nieocenionym
źródłem inspiracji kulinarnych), warzywa inspirowane kuchnią Ottolenghi,
czy wreszcie australijska beza Pavlova z truskawkami.
Po trzech dniach
tej rozpusty, aby ugasić wyrzut sumienia robimy długą wycieczkę rowerową starym
szlakiem kolejowym. Do trzech razy sztuka. Dwa razy nie udało nam się dostać
rowerów, trzecia próba okazała się sukcesem, ale to dzięki naszemu
przyjacielowi – zapalonemu cykliście, który zbadał temat i zamówił rowery na
długo przed naszym przyjazdem, gdyż na tę trasę wpuszcza się ograniczoną ilość
rowerzystów dziennie, co jest zrozumiałe, przecież nikt nie chce stać w
rowerowych korkach. Ubawiłam się po pachy, kiedy okazało się, że na całej
trasie w obie strony minęliśmy nie więcej, niż 5 osób J Tak, czy owak, było miło, trasa prowadzi
nasypem, przez las, a po drodze mija się opuszczone stacyjki kolejowe i wioski,
w których przyjemnie jest wypić kawę z jakimś francuskim ciasteczkiem.
Opuszczona stacja kolejowa St Jean de Cole... |
...i miasteczko |
Za dużo wina, za
dużo słońca
Jesteśmy w
Bordeaux, dookoła nas 110.000 hektarów winnic rodzących każdego roku winogrona
nadające treść najlepszym winom świata. Mimo upału nie unikniemy wycieczki
winnym szlakiem. Zaczynamy od Pomerol, Graves
i Saint Emilion. Kiedy wjeżdża się w te rejony, krajobraz zmienia się,
po horyzont widać pola uprawne, na których wypieszczone i umiejętnie prowadzone
krzewy winogron rosną w idealnie równych szpalerach. Na początku i końcu każdego szpaleru rośnie
krzew róży (zupełnie inaczej, niż w Toskanii, gdzie uprawy winogron są zwykle
ogrodzone drzewami oliwnymi).
Co jakiś czas krajobraz urozmaica zadbane chateau
będące siedzibą producenta i uzbrojone w piwnice warte miliony Euro. Na nas
największe wrażenie robi Chateau Cheval Blanc oraz Petrus, głównie dlatego, że znamy ceny tych win. Na
marginesie, niedawno Pałac Elizejski zorganizował aukcję, na której wystawił
najlepsze wina za swoich piwnic. Petrus osiągnął na tej aukcji najwyższą cenę –
2 butelki z 1990 roku sprzedano za 11.000 Euro! Szczęśliwym posiadaczem stał
się biznesmen z Szanghaju .
Jest upalnie nie do zniesienia, aż dziw, że te
winogrona jeszcze się nie zagotowały na krzaku. Pora usiąść w cieniu na lunch,
znajdujemy odpowiedni cień w miasteczku St. Emilion. Znowu dźwięk korka wyskakującego z butelki…po
godzinie następny…, a może mi się wydawało.
St Emilion, to urocze miasteczko, w którym życie jest w całości podporządkowane winu, które od czasu do czasu jest przeplatane ciasteczkami makaronikowymi, bo to tutejsza specjalność. Z najwyżej położonego miejsca widać winnice otaczające miasto, a na głównym placu i uliczkach do niego prowadzących same sklepy z winami i wine bary.
W jednym ze sklepów wina Petrus stoją w specjalnych gablotach zabezpieczonych szklanymi drzwiami zamkniętymi na klucz. Profesjonalna obsługa „wszystkoowiniewiedzących” sprzedawców opóźnia trochę nasz powrót do domu (biedny ten, co wylosował kluczyki od samochodu). Słońce powoli siada, ale termometr samochodowy wciąż pokazuje 36 ° C. Wracamy do naszej
pięknej rudery, dźwięk korka…
St Emilion, to urocze miasteczko, w którym życie jest w całości podporządkowane winu, które od czasu do czasu jest przeplatane ciasteczkami makaronikowymi, bo to tutejsza specjalność. Z najwyżej położonego miejsca widać winnice otaczające miasto, a na głównym placu i uliczkach do niego prowadzących same sklepy z winami i wine bary.
Jest tyle do zdegustowania... |
Petrusy można oglądać tylko przez szybę |
Następnym naszym
celem jest Pauillac i St. Julien położone na brzegu rzeki Żyrondy. Mimo, że
jesteśmy nad wodą, upał nie słabnie. Tu mamy umówioną wizytę na winnicy
Gruaud-Larose. Chateau, oczywiście ,
wypieszczone, przed wejściem mini żywopłocik tworzy napis Chateau
Gruaud-Larose.
Po winnicy i piwnicach (co za orzeźwiający chłodek) oprowadza nas… Chinka (absolwentka studiów enologicznych we Francji) , niepokoi mnie to zainteresowanie Chińczyków tematyką wina. Opowieść jest ciekawa. Niewiarygodne, ile trzeba wiedzy i doświadczenia, żeby wyprodukować wino tej klasy, ale w tym roku wszystkie winne opowieści są przyćmione tematem późnego lata, nadmiaru deszczu i, prawdopodobnie, opóźnionych zbiorów, krótko mówiąc, obawą przed złym rocznikiem.
Na koniec zwiedzania jeszcze dźwięk korka…, jeszcze jedna butelka wina z dobrego rocznika upchana kolanami w walizce i stąd już jedziemy na lotnisko.
Po winnicy i piwnicach (co za orzeźwiający chłodek) oprowadza nas… Chinka (absolwentka studiów enologicznych we Francji) , niepokoi mnie to zainteresowanie Chińczyków tematyką wina. Opowieść jest ciekawa. Niewiarygodne, ile trzeba wiedzy i doświadczenia, żeby wyprodukować wino tej klasy, ale w tym roku wszystkie winne opowieści są przyćmione tematem późnego lata, nadmiaru deszczu i, prawdopodobnie, opóźnionych zbiorów, krótko mówiąc, obawą przed złym rocznikiem.
Na koniec zwiedzania jeszcze dźwięk korka…, jeszcze jedna butelka wina z dobrego rocznika upchana kolanami w walizce i stąd już jedziemy na lotnisko.
Dosyć tego wina,
dosyć tego słońca, chociaż wiem, że bardzo szybko zatęsknimy do jednego i drugiego.
Po powrocie chyba obejrzę po raz trzeci film "Niebo w gębie", bo to właśnie z miejsca, z którego wyjeżdżamy bohaterka filmu - Hortense, osobista kucharka prezydenta Mitteranda, sprowadzała trufle. Prezydent lubił bowiem takie proste, chłopskie jadło... Gorąco polecam ten film!
Po powrocie chyba obejrzę po raz trzeci film "Niebo w gębie", bo to właśnie z miejsca, z którego wyjeżdżamy bohaterka filmu - Hortense, osobista kucharka prezydenta Mitteranda, sprowadzała trufle. Prezydent lubił bowiem takie proste, chłopskie jadło... Gorąco polecam ten film!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz