Znowu jestem nad morzem.
Jest zimno, wietrznie i pochmurno. Trudno wyobrazić sobie gorszą pogodę 1
czerwca. Czasem mam wrażenie, że to morze leży w jakimś niewłaściwym miejscu,
tu zawsze jest najzimniej latem i najcieplej zimą. Ale, tak naprawdę, pogoda
nie ma dla mnie tutaj wielkiego znaczenia. Lubię tutejsze ścieżki rowerowe bez
względu na temperaturę i, czy świeci słońce, czy nie. Zwłaszcza ten odcinek
prowadzący na wschód przez Pobierowo, Trzęsacz, Rewal, Niechorze, można tak
jechać aż do Kołobrzegu, cały czas wzdłuż morza, a najpiękniejszy jest odcinek
między Trzęsaczem, a Rewalem. Jedzie się wąziutką ścieżką po krawędzi klifu,
który upodobali sobie paralotniarze. Widoki naprawdę odbierają mowę, ale co tu
dużo gadać, trzeba patrzeć pod koła, bo ścieżka wąska i łatwo wywinąć salto.
Dzisiaj jest
tylko 12 stopni (nawiasem mówiąc, kiedyś byliśmy tu w listopadzie i było 15
st.), morze huczy, wiatr hula, fale dochodzą do połowy plaży, w powietrzu mgiełka.
W naszym pueblo jeszcze nie ustawili bankomatu (bo od czasu, jak ktoś próbował
się do niego włamać, wstawiają tylko na
sezon wakacyjny, jak nie ma bankomatu, nie ma włamań, oczywiste…), a
gotówka już wyszła, trzeba więc jechać do Dziwnowa i poszukać jakiegoś, co nie
jest jeszcze ogołocony z kasy. Biorę więc rower z zaprzyjaźnionej wypożyczalni
i jadę. Nie powiem, mam na sobie ocieplaną kurtkę… z kapturem… Wiatr uparł się,
żeby mnie zrzucić z roweru, ale bronię się, jak mogę. Po drodze zjeżdżam do
portu i moim łupem pada dorodny sandacz i 2 turboty (albo, jak mówią tutejsi
rybacy torbuty J). Wieszam
mój łup na kierownicy od roweru i wracam. Moje ręce powoli nabierają koloru
wątróbki drobiowej (nie pomyślałam, żeby na czerwcowy weekend zabrać rowerowe
rękawiczki), kątem oka widzę, że mój nos wygląda podobnie, ale podkręcam tempo,
co nie jest zbyt łatwe z turbotami i sandaczem dyndającymi na kierownicy
roweru, i robi mi się gorąco. Kiedy oddaję rower pan pyta: kiedy pani znowu
przyjdzie? Jutro – mówię, ponoć ma być pogodnie…, ale przecież bez słońca też
było ok.
Sandacz będzie
dzisiaj tematem obiadu, turboty poczekają do jutra. Ciekawa sprawa z tymi
sandaczami, bo to ryby słodkowodne i żyją w Jeziorze Wrzosowskim. Zalew łączy
się z morzem przez kanał, w którym woda płynie w dwóch kierunkach: do morza i
od morza. Sandacze, korzystając z prądu „do
morza” uciekają do Bałtyku, a po jakimś czasie łowią się w sieci razem z
dorszami. No tak, zachciało się wolności, było siedzieć spokojnie w jeziorze…
Taka była też chyba droga tego mojego, bardzo urodziwego… i bardzo, bardzo pysznego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz