
Od czasu kupna pierwszej książki Ottolenghiego, a pamiętam dokładnie, było to w 2013 r. w księgarni amerykańskiej w Krakowie, jestem tak zafiksowana na smaki Bliskiego Wschodu, że mało co jest w stanie u mnie z nimi konkurować (no chyba, że gołąbki mojej Mamy :-). Od tego czasu przerobiłam (teoretycznie i praktycznie) wszystkie dzieła Ottolenghiego, łącznie z najnowszym "Flavor", którego w Polsce nawet jeszcze nie ma. Głupio się przyznać, ale tak, czytałam je wieczorami do poduszki, jak inni czytają kryminały Cobena albo Nesbo. Nic więc dziwnego, że potrawa, która mnie zainspirowała do ugotowania tego, co widać na zdjęciu tak bardzo przypadła mi do gustu, kiedy po raz pierwszy ją jadłam, jeszcze w starych, dobrych czasach, kiedy można było zamówić danie do stolika na śródeckich, a potem na świętomarcińskich salonach poznańskiego Raju i Ruiny, bez pośpiechu zakończyć sernikiem, który też nie ma sobie równych, spokojnie porozglądać się po ścianach i sufitach, aby za każdym razem odkryć coś nowego. Jeśli kiedyś jeszcze restauracje zostaną otwarte, a nie tracę na to nadziei, to będzie chyba pierwsze, co zjem, znowu na świętomarcińskich salonach..., jeśli tylko się dopcham, bo takich, którzy mają podobne marzenia zapewne jest więcej. W oczekiwaniu na ten moment spróbowałam przygotować w domu własną wersję dania z duszonej jagnięciny, które jest kombinacją intensywnych , bliskowschodnich aromatów i świeżości limonkowego jogurtu oraz zielonego schug'u (takiego izraelskiego pesto z kolendrą i zielonym chili).