sobota, 30 listopada 2013

Tajska zupa z kurczaka z mlekiem kokosowym, czyli Tom Kha Kai


Chociaż nazwy składników tej zupy brzmią bardzo egzotycznie, nie ma strachu, wszystko jest do kupienia w większych supermarketach w sekcji z żywnością orientalną lub w sklepach sieci Kuchnie Świata. Najważniejszy składnik tej zupy, którego nie może zabraknąć, to trawa cytrynowa. Można użyć świeżej (jest regularnie dostępna w Auchan i Makro), można też wykorzystać pastę z trawy cytrynowej lub łodyżki trawy w zalewie - jedno i drugie sprzedawane w słoiczkach. Drugi ważny składnik, to liście limonki. To właśnie one w połączeniu z trawa cytrynową nadają zupie Tom Kha Kai niezwykły aromat. 
Galangal kupuję w postaci pasty w słoiczku, ale jest to stosunkowo najtrudniejszy do kupienia składnik. Jeśli go nie dostaniemy, wtedy warto kupić gotową pastę Tom Kha Kai, w skład której wchodzi galangal.


Składniki (4-6 porcji):
na wywar:
1 porcja rosołowa lub kilka skrzydełek z kurczaka
2 liście limonki kafir
2,5 cm imbiru utartego na tarce
2-3 posiekane  kawałki trawy cytrynowej (tylko biała część) lub duża łyżka przecieru z trawy cytrynowej
1 duża cebula pokrojona na ósemki
6 łodyg świeżej kolendry
gotowa pasta Tom Kha Kai (nie jest konieczna, ale jej dodatek spowoduje, że zupa będzie miała jeszcze bardziej wyrazisty smak)

poza tym:
2 sporej wielkości filety z kurczaka
1 łyżka pasty z galangalu
1 puszka mleka kokosowego (400 ml)
2-3 posiekane czerwone papryczki chilli (ostre)
3-4 łyżki tajskiego sosu rybnego
1 łyżka brązowego cukru
sok z 1 limonki
liście kolendry do dekoracji zupy





Sposób przygotowania:
  1. Porcję rosołową oczyścić z tłuszczu i zalać zimną wodą (1 litr), gotować chwilę, zbierając  z wierzchu szumowiny.
  2. Dodać pozostałe składniki wywaru i gotować pod przykryciem ok. 30 minut na wolnym ogniu. Już na tym etapie wspaniały zapach przepełni cały dom. Gotowy wywar odstawić do przestygnięcia.
  3. Pokroić kurczaka na cienkie paseczki, posiekać chilli razem z pestkami.
  4. Wymieszać mleko kokosowe, żeby miało jednolitą konsystencję (może to wymagać lekkiego podgrzania).
  5. Z  wywaru wyjąć porcję rosołową, dolać  do niego 1/2-3/4 szklanki wody. Dodać galangal,  chilli i ponownie podgrzać.  
  6. Powoli dodawać mleko kokosowe, następnie dodać cukier, sok z limonki i sos rybny. Gdyby zupa była za mało słona, nie solić, ale dodać więcej sosu rybnego.
  7. Na koniec partiami wrzucać kawałki filetu z kurczaka, mieszając, żeby się nie posklejały, gotować jeszcze 3-5 minut i gotowe.
  8. Podać zupę posypaną listkami kolendry.

czwartek, 28 listopada 2013

Brokułowe cappuccino z nutką bazylii i chipsem parmezanowym


Składniki (4-6 porcji):
1 sporej wielkości brokuł
1-2 nieduże ziemniaki
0,75 l rosołu drobiowego
garstka liści  bazylii
sól, cukier
mleko lub śmietana kremówka
glazura balsamiczna (opcjonalnie)

na chipsy:
4 łyżki utartego parmezanu
1 łyżka posiekasnej bazylii


Sposób przygotowania:
Zupa:

  1. Brokuły opłukać i podzielić na części, "nogę" obrać i pokroić na kawałki, podobnie ziemniaki.
  2. W garnku zagotować ok. 250 ml lekko posolonej i osłodzonej (cukier jest potrzebny, żeby zupa miała ładny, świeżo zielony kolor) wody, wrzucić warzywa oraz bazylię i gotować bez przykrycia, aż warzywa będą zupełnie miękkie (ok. 10 min.)
  3. Warzywa zmiksować blenderem na aksamitny krem, dolać rosół w takiej ilości, aby zupa osiągnęła właściwą gęstość.
  4. Do podania zupy wykorzystałam mleko ubite w ekspresie do kawy, ale można też zupę udekorować łyżką bitej śmietany. Dekoracja z glazury balsamicznej, to sprawa dowolna zależna od indywidualnej fantazji, zamiast niej można zupę posypać np. prażonymi płatkami migdałów.
Chipsy parmezanowe:
  1. Utarty ser wymieszać z posiekaną bazylią.
  2. Blachę do pieczenia wyłożyć pergaminem, a na nim układać porcje mieszanki rozkładając je cienką warstwą (1 łyżka mieszanki na 1 chips)
  3. Blachę wstawić do pieca nagrzanego do ok. 160 °C (z obiegiem) . Po kilku minutach ser się stopi, a kiedy nabierze lekko złotego koloru, wyjąć blachę. Po wystygnięciu chipsy będzie łatwo oddzielić od papieru.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dyniowe kluseczki gnocchi z szałwią, parmezanem i orzeszkami pinii



Gnocchi są wtedy dobre, kiedy ciasto jest delikatne i miękkie, wręcz rozpływa się w ustach. Aby uzyskać taki efekt, należy ograniczyć do minimum ilość mąki. Poza tym, dynia powinna być jak najbardziej "sucha", a więc, w żadnym wypadku nie gotowana, tylko pieczona. Na gnocchi najlepiej nadaje się pomarańczowa dynia hokkaido, która ma nie tylko piękny kolor, ale jest też stosunkowo mało mokra. I jeszcze jeden trik: nigdy nie daję całego jajka, tylko 2/3 - 3/4. Im więcej jajka, tym więcej trzeba dać mąki i wtedy właśnie gnocchi będą twarde.

Składniki (3 porcje):
ok. 600 g dyni hokkaido (im bardziej pomarańczowa, tym lepiej)
1 jajko
mąka (użyłam włoskiej mąki "pasta fresca"
2 łyżki utartego parmezanu

2 łyżki masła
garść liści szałwii
3 łyżeczki parmezanu w dużych płatkach
mała garść orzeszków pinii



Sposób przygotowania:

  1. Dynię pokroić na grube kawałki i upiec w piekarniku ze skórą (ok. 40 min.).
  2. Gdy wystygnie, obrać skórę, a miąższ przepuścić przez praskę do pure.
  3. Dodać ok. 3/4/ jajka, wymieszać, dodać parmezan i tylko tyle mąki, aby ciasto nie kleiło się do rąk.
  4. Na desce wysypanej mąką uformować z ciasta cienki wałeczek grubości ok 2 cm i pokroić nożem na kawałki o długości ok. 2 cm. Każdy kawałeczek uformować w owalną kluseczkę i odcisnąć na nim umączonym widelcem rowki, które są potrzebne, żeby masło miało się gdzie zatrzymać.
  5. Gnocchi wrzucać partiami na gotującą, posoloną wodę i gotować 3-4 minuty od wypłynięcia na niezbyt dużym ogniu.
  6. Orzeszki pinii zrumienić lekko na suchej patelni, odłożyć na bok. Masło podgrzać, dodać listki szałwii i przez kilka minut smażyć na bardzo małym ogniu (masło nie może być przypalone).
  7. Gotowe gnocchi polać masłem szałwiowym, posypać orzeszkami i płatkami parmezanu.


wtorek, 19 listopada 2013

Sałatka z kopru włoskiego, granatu i sera feta


O londyńskiej restauracji Ottolenghi pisałam już wcześniej. Oto kolejna propozycja z książki Ottolenghi - the Cookbook, sałatka, która zaskakuje połączeniem smaków: jest jednoczesnie słonawa, słodkawa i kwaskowa, a do tego pysznie chrupiąca. Prosta, ale kreatywna, do zrobienia w kilka minut.

Składniki (2 porcje):
1 dojrzały granat
1 duża bulwa kopru włoskiego (lub 2 małe)
100g owczej fety lub bułgarskiego sera szopskiego
spora garść liści świeżego estragonu (jeśli nie mamy, możemy go zastąpić świeżą miętą)
spora garść natki pietruszki
2 łyżki oliwy
sok z 1 cytryny
sól, pieprz


Sposób przygotowania:

  1. Z granatu wyłuskać pestki, z kopru włoskiego zdjąć zewnętrzne liście i pokroić wzdłuż na pół, a następnie poprzecznie w cienkie plastry (zielone gałązki zostawić do dekoracji), fetę rozkruszyć lub pokroić na małe kawałki.
  2. Estragon i pietruszkę pokroić na kawałki, ale nie siekać.
  3. Do miski wlać oliwę, dodać sok z cytryny, odrobinę soli, pieprz oraz zieleninę, zamieszać.
  4. Dodać pokrojony koper włoski, odsączone pestki granatu oraz fetę, delikatnie zamieszać.
  5. Rozłożyć na porcje i udekorować listkami pietruszki, estragonu i gałązkami kopru odciętymi od bulwy.

niedziela, 17 listopada 2013

Rozgrzewająca, lekko pikantna zupa dyniowa z porem i suszonymi pomidorami


To jest ostatnio moja ulubiona wersja zupy dyniowej. Dodatek pora i suszonych pomidorów nie tylko nadaje jej przepiękny, intensywnie rudy kolor, ale też wyrazisty i nieoczywisty smak. Zupę doprawiam suszoną papryczką pepperoncino, dzięki czemu jest lekko ostra i rozgrzewająca, dokładnie taka, na jaką ma się ochotę w taką pogodę jak dzisiaj.

Składniki (8 porcji):
0,75 kg dyni hokkaido lub innej pomarańczowej (bez pestek)
2 nieduże pory (tylko białe części)
ok. 10-15 kawałków suszonych pomidorów
ok. 0,75 l rosołu
1 łyżka masła
sól
pieprz
odrobina ostrej papryki
do dekoracji: 2-3 kawałki suszonych pomidorów, śmietana, kilka listków zieleniny



Sposób przygotowania:

  1. Dynię pokroić na małe kawałki (można ją wcześniej obrać, ale nie jest to konieczne w przypadku dyni hokkaido), kawałki pora pokroić na plasterki, pomidory osuszyć z oliwy.
  2. W dużym garnku rozgrzać masło, wrzucić por, lekko zeszklić, dodać dynię i pomidory, przez chwilę smażyć wszystko razem mieszając i uważając, żeby warzywa się nie zrumieniły, a następnie podlać niewielką ilością wody i dusić pod przykryciem przez ok. 15 minut.
  3. Kiedy warzywa są miękkie, dolać ok. 1/3 całego rosołu i zmiksować blenderem na krem.
  4. Mieszając dolewać stopniowo resztę rosołu aż do uzyskania pożądanej gęstości.
  5. Doprawic solą, pieprzem i papryką.
  6. Rozłożyć na talerze i udekorować kleksami śmietany, paseczkami pomidora i zieleniną.

sobota, 16 listopada 2013

Tosty z fetą, wędzoną szynką lub łososiem i grzybami, czyli szybkie sobotnio-niedzielne śniadanie



Składniki (na 1 porcję):
2 tosty maślane
4 plasterki sera feta
1 duży plaster surowej szynki wędzonej (np. parmeńskiej)
2 plasterki wędzonego łososia
garść kolorowej sałaty
4 kapelusze grzybów (ja użyłam rydzów, ale dobre będą też pieczarki, borowiki lub inne, mogą być mrożone lub blanszowane, jeśli nie ma świeżych)
trochę masła
pieprz mielony

Sposób przygotowania:
  1. Tosty posmarować masłem, ułożyć na blasze, wstawić do piekarnika nagrzanego do 180° C i podpiekać przez kilka minut, żeby były lekko chrupiące.
  2. Na tostach ułożyć po 2 plasterki sera feta, a następnie na jednym plaster szynki, na drugim łososia, wstawić z powrotem do piekarnika na 5 minut (tylko tyle, żeby ser,  szynka i łosoś się podgrzały.
  3. W czasie, gdy tosty są w piecu podsmażyć na maśle kapelusze grzybów.
  4. Na gotowych tostach ułożyć sałatę, a na wierzchu po 2 grzyby, posypać pieprzem z młynka.
Miłego weekendu!

czwartek, 14 listopada 2013

Muszle makaronowe nadziewane dynią na sosie serowym

Muffinki z owocami kaki, malinami i palonym masłem


Owoc kaki, czyli persymony  pochodzący z Azji Wschodniej wygląda jak lekko podłużny pomidor, a smakuje podobnie do śliwki. Ma piękny pomarańczowy kolor, jest przepyszny, a do tego ma niezwykłe właściwości lecznicze, bo zawiera mnóstwo przeciwutleniaczy, witamin oraz obniza cholesterol. O innych właściwościach zdrowotnych można przeczytać tutaj: http://hipokrates2012.wordpress.com/2012/12/11/owoc-kaki-czyli-persymony-pomidor-o-smaku-sliwki-zabija-komorki-rakowe/
Owoc kaki dodany do muffinek powoduje, że ciasto w środku jest wilgotne i nie wysycha, a jednocześnie kaki nadaje muffinkom oryginalny smak. Ponieważ w tym roku kaki można kupić w bardzo wielu sklepach (kosztuje od 1,5-3 pln za szt), gorąco polecam.
Owoce kaki sa bardzo słodkie,wiec  na wierzchu każdej muffinki położyłam po 2 maliny, aby złamać słodki smak nieco kwaskowym, ale możemy tez obejść sie bez malin albo zamiast nich dać kilka szt. żurawin.

Składniki (12-14 szt):
190g mąki
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
80g masła
3 owoce kaki (twarde, żeby nie puściły do ciasta zbyt wiele soku)
dowolnie - ok. 30szt malin (mogą być mrożone)
75g białego cukru
50g brązowego cukru
1 jajko

kruszonka:
75g brązowego cukru
2 łyżki mąki
1 łyżka zimnego masła
szczypta cynamonu



Sposób przygotowania:

  1. Formę do muffinek wyłożyć papierowymi papilotkami przeznaczonymi do muffinek
  2. W misce połączyć mąkę, sodę i proszek do pieczenia.
  3. Rozpuścić masło w rondelku i lekko je zrumienić, przestudzić
  4. Owoce kaki obrać i rozgnieść widelcem na miazgę lub posiekać na bardzo drobne kawałki, dodać cukier biały i brązowy, jajko i masło, wymieszać.
  5. Masę owocową połączyć z mieszanką mączną, dobrze wymieszać i nałożyć do foremek, jeśli używamy malin, na każdej muffince położyć po 2 szt.
  6. Wymieszać składniki kruszonki i posypać nią muffinki
  7. Wstawić do pieca na ok. 20 minut. Gotowe można lekko posypać cukrem pudrem
Zmodyfikowany przepis z magazynu Kuchnia

poniedziałek, 11 listopada 2013

O poznańskiej gwarze, tradycjach świętomarcinskich i o panu Zenku, co prawdziwym Poznaniakiem był

Domki budnicze na Starym Rynku
W tym roku listopadowe magazyny upodobały sobie temat Poznania i poznańskich tradycji i zwyczajów świętomarcińskich pisząc najczęściej o rogalach świętomarcińskich i pieczonej gęsi. że to takie tradycyjne potrawy na świętego Marcina i, że żaden Poznaniak nie zaliczy tego święta bez udziału w paradzie świętego Marcina, która 11 listopada odbywa się na ulicy Święty Marcin właśnie, po której to paradzie Poznaniak idzie do domu i zasiada do rumianej gęsi, a potem zajada się rogalami. Bo taka to tradycja poznańska... Zaczęłam się zastanawiać nad tą tradycją...
Kiedy przyjechałam na studia do Poznania ( z niedaleka, bo z Kalisza - miasta ze wszystkich w Polsce najstarszego), wiele rzeczy mnie dziwiło.  To, że na przystankach autobusowych ludzie stoją w cieniutkiej kolejce, to że, jak ktoś szedł do sklepu, to mówił, że do składu, a jak mówił, że do sklepu, to szedł do piwnicy. Mieszkałam wtedy z koleżankami, mówiąc po poznańsku, "na pokoju" u pana Zenka, starszego człowieka, który wynajmował całe piętro domu na poznańskich Ogrodach. Pan Zenek był przykładem Poznaniaka, jak wzorzec z Sevre. Każde zdanie zaczynał od "tej", w niedzielę oblekał ancug, a jak było zimno, to i mantel, szedł na szagę przez Ogrody do kościoła, a po mszy do cukierni, gdzie za bejmy z emerytury kupował słodkie. Raz w tygodniu jeździł swoją turkusową furą (uważając na szkiełów) na rynek, gdzie kupował korbol, szabel, pyry i wuchtę innych rzeczy. Pan Zenek znał wszystkich w Poznaniu i był w stanie załatwić wszystko... i w ogóle gość był z niego fifny i w porządku. Jego okrągła sznupa z wydatną kluką cały czas się kielczyła, choć trudno odmówić mu tego, że był też trochę frechowny. Latem pozwalał nam obrywać w jego ogrodzie świętojanki, redyski, sznytloch i drzuzgawki, a raz na jakiś czas zapraszał nas - swoich lokatorów, na przyjęcie, na którym stół uginał się od chabasu, galartu, domowej leberki  i kaszoku, a Pan Zenek sypał dowcipami. To były imprezy na poziomie, bez żadnej poruty. Po kolacji Pan Zenek wypalał ćmika, wypijał kieliszek koniaku, zaczynał blubrać jak Stary Marych i bręczeć, że robimy gemelę w kuchni i, że za późno chodzimy spać... To była pora, żeby wysłać go do wyra.

Fontanna Neptuna na Starym Rynku

Były to czasy, kiedy jeździłam na uczelnię bimbą, kiedy szło się na blaukę, trzeba było sobie kupić sznekę z glancem. Raz na 2-3 tygodnie jechałam baną do domu.  Kiedy po 2 tygodniach studiów, jeszcze na pierwszym roku, pojechałam pierwszy raz do domu, moja kuzynka powiedziała "O! już zaciągasz po poznańsku!" Bo język poznański, niezależnie od gwary, ma też swoją melodię, którą przyswoiłam sobie, chyba,  mimo woli (kilka lat szkoły muzycznej nie poszło na marne). Z domu wracałam obładowana szkłami i wekami przygotowanymi przez mamę, żebym miała co jeść do sznytek. Moja torba była tak ciężka, że czasem musiałam brać z dworca dryndę na Ogrody.
Niestety, nie pamiętam, żeby w tamtym czasie ktoś sprzedawał rogale marcińskie (raczej kupowało się brzdące) albo przygotowywał gęś na Św. Marcina (już prędzej kaczkę z kluchami na łachu, w których mistrzynią jest moja teściowa). Przed 1989 rokiem nawet ulica Święty Marcin nosiła nazwę Armii Czerwonej (po zakończeniu wojny święci nie mieli tak wysokich notowań u komunistycznej władzy, jak niepokonana armia radziecka, więc w 1945 roku przedwojenną nazwę Święty Marcin puszczono w niepamięć). Na szczęście to się zmieniło, nazwa Święty Marcin wróciła w 1989r., a od 1993 datuje się tradycja parad świętomarcińskich pod nazwą "imieniny ulicy",  nawiązująca do obyczajów średniowiecznych . Na rogale też nie trzeba było czekać długo (nie wiem, czy poprzedniej władzy przeszkadzały rogale, ale nie pamiętam ich z tamtego czasu, może to po prostu z powodu niedostępności składników). Najpóźniej pojawiła się gęś. W mojej pamięci możliwość kupienia mięsa z gęsi pojawiła się dopiero mniej więcej 3-4 lata temu, więc mówienie o tradycji jedzenia gęsi na św. Marcina jest drobną przesadą. Nadal można ją kupić w niewielu miejscach, a Poznaniacy podchodzą do niej z rezerwą, bo jest dość droga, a nie każdy wie, jak ja przyrządzić.

Biblioteka Raczyńskich na Placu Wolności
Od Pana Zenka uczyłam się gwary poznańskiej, ale chociaż zapamiętałam wiele słówek, nie potrafię do dzisiaj składać całych zdań. Dziś Pan Zenek już nie żyje, podobnie, jak Stary Marych i wielu innych Poznaniaków, którzy tworzyli "poznańskość" tego miasta.
Rogal marciński, aby mógł się tak nazywać, musi uzyskać certfikat Kapituły Tradycyjnego Poznańskiego Rogala Marcińskiego i jest wpisany do rejestru nazw chronioonych Unii Europejskiej. Takie czasy, ciekawe, co by na to powiedział pan Zenek.
Gęsinę (świeżą) można kupić w kioskach na Rynku Jeżyckim, a przepisy wyguglać, taka nowa świecka tradycja... skoro już o tradycji mowa.
Dla współczesnych Poznaniaków, rogal, gęsina i parada św. Marcina, to bardzo młode tradycje, ale dobrze, że są, bo to one tworzą tożsamość regionalną, która jest tak bardzo widoczna w innych krajach, np. we Francji, Włoszech, czy Hiszpanii, choć i w Polsce (miło to widzieć) dowodów tożsamości regionalnej jest coraz więcej, nie tylko w Wielkopolsce.
Rzadko bywam na Świętym Marcinie, bo aktualnie, prawdę mówiąc, poza studyjnym kinem Muza, nie mam dokąd tam jeździć, ale dzisiaj pojechaliśmy. Było już po paradzie, ale tłumy nadal obecne. Największe wrażenie zrobiło na mnie wnętrze odnowionego Centrum Kultury Zamek, naprawdę ciekawa architektura.


Sama ulica natomiast przypominała kiczowaty jarmark: peruwiańska muzyka na żywo (lubię ją, ale dzisiaj, to nie na temat), stragany z oscypkami (też lubię, ale dzisiaj wolałabym coś z gęsi), tandetne błyszczące balony i rogale, rogale, rogale.... , ciekawe, że nikt na tę okazję nie wymyślił jakiegoś street fooda na bazie gęsi, może sama to kiedyś zrobię na swój użytek. Ale, jeśli tego typu atrakcje sprowadzają ne tę ulicę takie tłumy ludzi, to dobre i to. Chociaż na jeden dzień to ożywienie przyćmiło ruinę, w jaką powoli popada Święty Marcin, zaniedbane, nieoświetlone kamienice, witryny z plakatami "likwidacja sklepu", czy "obniżka na maksa" i gąszcz reklam przypominający Hong Kong w zwykły dzień wyglądają dość depresyjnie, dzisiaj nie było ich widać...  Panie Prezydencie Poznania, na Świętym Marcinie jest ciągle kupa do zrobienia...

Pieczona gęsina marynowana w tymianku, rozmarynie i majeranku


Składniki (2 porcje):
2 duże gęsie uda
sól, pieprz mielony
1 łyżka listków świeżego tymianku
1 łyżka suszonego majeranku
igiełki z 3-4 gałązek rozmarynu
1 duży ząbek czosnku
2 liście laurowe
3-5 ziaren ziela angielskiego

Sposób przygotowania:

  1. Ząbek czosnku rozgnieść i posiekać.
  2. Opłukane i osuszone mięso natrzeć solą, pieprzem, majerankiem, tymiankiem i rozmarynem, odstawić pod przykryciem do lodówki (najlepiej na całą noc).
  3. Przed pieczeniem dołożyć jeszcze liście laurowe i ziele angielskie.
  4. Mieso wstawić  w przykrytym naczyniu (najlepsze do tego sa tzw. garnki rzymskie) do piekarnika nagrzanego do 180 °C i piec, piec, piec od czasu do czasu podlewajc tłuszczem, który się wytopi ze skóry. 
  5. Czas pieczenia, to ok. 2-2,5 godziny, mięso jest gotowe, kiedy łatwo odchodzi od kości.
Gęsinę podałam z ziemniaczano-dyniowym pure posypanym świeżym tymiankiem  i chutneyem żurawinowo-pigwowym.



wtorek, 5 listopada 2013

Ajvar czyli pasta z pieczonej papryki i bakłażana


Ajvar jest pochodzącą z Serbii i popularną na całych Bałkanach pastą z pieczonych warzyw: papryki i bakłażana z dodatkiem czosnku . W Chorwacji jada się ją prawie do wszystkiego: do białego i żółtego sera, do kanapek i do mięsa lub ryb. Można powiedzieć, że w pewnym sensie ma zastosowanie ketchupu, ale na zastosowaniu kończą się podobieństwa. Ajvar jest o niebo smaczniejszy od ketchupu, a co najważniejsze, zrobiony w domu nie zawiera wszystkich tych podejrzanych substancji zagęszczajacych, konserwujących, regulatorów kwasowości, wzmacniaczy smaku, aromatów i tym podobnych wynalazków, w jakie obfitują ketchupy nawet renomowanych marek. Ajvar przygotowany wg. poniższego przepisu można przechowywać w zakręconym słoiczku w lodówce przez ok. tydzień.

Składniki (na ok. 2 słoiki):
4 duże czerwone papryki
1 dorodny bakłażan
2-3 papryczki chilli albo 1-2 pepperoni (jeśli nie mamy świeżych, można użyc suszonej mielonej)
4 ząbki czosnku
sól, pieprz, cukier
oliwa z oliwek
odrobina soku z cytryny

Sposób przygotowania:
  1. Warzywa opłukać i osuszyć, ułożyć wraz z obranym czosnkiem i pepperoni lub chilli na blasze i wstawić do piekarnika nagrzanego do 180-200 °C.
  2. Piec 45-60 minut kilkakrotnie obracając aż skórka  papryki zbrązowieje.
  3. Wyjąć warzywa z pieca, papryki nakryć kawałkiem folii lub włożyć do worka foliowego na ok. 10 minut (to jest zabieg, który bardzo ułatwia obranie papryki ze skóry).
  4. Obrać papryki ze skóry i pozbawić gniazd nasiennych.
  5. Bakłażana przeciąć wzdłuż i wybrać miąższ przy pomocy łyżki.
  6. Obrane płaty papryki, miąższ bakłażana i upieczony czosnek włożyć do jednego naczynia i zmiksować blenderem na pastę. 
  7. Doprawić solą, pieprzem, odrobiną cukru i ostrą mieloną papryką, jeśli chcemy uzyskać wersję nieco ostrzejszą.
  8. Dodać 1-2 łyżki oliwy, doprawic sokiem z cytryny, wymieszać i przełożyć do słoiczków. Jeśli chcemy, żeby słoiki postały dłużej, trzeba je pasteryzować przez około 30 minut.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Ajvar, pljeskavica i kozice na buzaru, czyli Chorwacja - mały kraj na wielkie wakacje

 Kiedy samolot podchodzi do lądowania na lotnisku w Dubrowniku widać mury i dachy dubrownickiego starego miasta, które dobrze pamiętam z pobytu sprzed lat. Kiedy, jako dziecko, byłam pierwszy raz w Chorwacji, nie było jeszcze Chorwacji, była Jugosławia - największe marzenie wakacyjne prawie każdego Polaka oraz obiekt westchnień z tęsknoty za dobrobytem. Bo, gdy w Polsce komuna na całego (choć to się niedługo zmieni), sklepy świecą pustkami (a w porywach na półkach sklepowych spotyka się demonstrację siły octu i musztardy), tam - obfitość wszystkiego: jedzenia, butów, ubrań, kosmetyków itd; bo gdy tu ludzie szarzy, smutni, jacyś tacy przygnębieni, tam radośni i uśmiechnięci, stosownie do słonecznej pogody.
I choć wówczas przejechałam z rodzicami Jugosławię wzdłuż i wszerz, zadziwiająco dobrze pamiętam każde miejsce, a wśród nich dubrownicką starówkę; pamiętam, że chodziłam boso po ciepłych, sterylnie czystych i gładkich jak jedwab kamieniach, którymi wyłożone są ulice starówki, zachwycałam się starymi kamienicami już wtedy wpisanymi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO oraz życiem kawiarnianym, jakie kwitło na placach (u nas wtedy nie do pomyślenia). Kilka lat później dostrzegę ich podobieństwo do wielu miejsc, jakie zobaczę we Włoszech, nic dziwnego, miasto założyli Rzymianie (choć historycznie przynależność państwowa zmieniała się dość często).

Baska Voda u stóp masywu górskiego Biokovo
Marina w Baska Voda
Pomnik Św.Mikołaja - patrona portu Baska Voda

Pamiętam wszystkie odcienie turkusu w Adriatyku, zapach lasów piniowych, w których zwykle znajdowały się pola namiotowe, chóry cykad, które, jak na komendę, wczesnym rankiem zaczynały swoje koncerty , zupełnie jakby ktoś im włączył przycisk "on",   skwar południa, od którego powietrze falowało, ciepłe wieczory, które przynosiły ulgę po upalnym dniu, bałkańską muzykę dochodzącą z barów na plaży, kiedy zasypialiśmy w namiocie, stragany uginające się od nieskończonej ilości odmian papryki i winogron, ale też granatów, bakłażanów, fig i innych owoców i warzyw, które wtedy  Polakowi znane były raczej tylko z obrazków.
Przydrożne stragany z owocami (te żółte w siateczkach, to mandarynki)

To nie były czasy, kiedy Polak za granicą chodził do restauracji, jedliśmy więc konserwy i słoiki z Polski okraszane warzywami i owocami z tutejszych straganów, a zapach papryki smażonej na oleju na campingowej kuchence wspominam z największym rozrzewnieniem.


Myślałam sobie wtedy: fajna ta Jugosławia, nie dosyć, że ma cudowne, ciepłe morze i wspaniały słoneczny klimat, słoweńskie góry, w których można jeździć na nartach, jeziora, wodospady i jaskinie, to jeszcze te góry owoców i warzyw, a do tego pełne półki w sklepach, raj na ziemi..., a niby to socjalistyczny kraj. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że tu nic nie jest takie, jak się wydaje i, że za chwilę umrze dobrodziej Tito, o którym cała Polska wtedy wyrażała się z podziwem i Jugosławia zacznie pękać, jak te owoce granatu na straganach, co są już tak dojrzałe, że pestki same chcą z nich wyjść.


Jak się miało wkrótce okazać Tito, to nie był żaden dobrodziej, ale, jak nazywają niektórzy historycy, krwawy dyktator, a pod pozorami zgody narodowej kryły się antagonizmy, szowinizmy i nienawiści religijne różnych nacji tworzących, dopiero od 1945 r.,  federację jugosłowiańską. W latach 80-tych, kiedy Tito już nie żył, w jugosłowiańskim tyglu zaczęło się gotować. Pamiętam, jak telewizja polska relacjonowała wydarzenia z wojny domowej w Jugosławii w 1991r., trudno było uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Padały znane mi nazwy: Vukovar, Sarajewo, Srebrenica.... zbombardowane, spalone, zrujnowane; dziesiątki, setki ofiar, także wśród cywilów. W październiku 1991 dotarła też do Polski informacja o bombardowaniu Dubrownika przez wojska serbskie i czarnogórskie. To było coś, co najbardziej mnie uderzyło, jak można było tak bezsensownie niszczyć zabytek tej klasy? Słyszałam o przypadkach niszczeniu dziedzictwa kulturowego, ale to było w Azji, w Afryce, a przecież jesteśmy w Europie i jest koniec XX wieku. (film z bombardowania Dubrownika, o zgrozo, został nakręcony telefonem:  http://www.youtube.com/watch?v=sU0JPXUmg44 )

Uliczka starego Dubrovnika
Jest październik 2013,  gdy samolot podchodzi do lądowania w Dubrowniku w oczy rzucają się dachy starówki. Zwracają uwagę, bo dachówka na nich jest dosłownie dziewicza, ma intensywnie pomarańczowy kolor i czas nie zdążył jeszcze na niej odcisnąć swojego piętna. Starówka, na której zniszczeniu uległo 70% budynków została odbudowana dużym międzynarodowym wysiłkiem. Chorwacja wyszła z tej wojny poturbowana, ale wolna i dumna,choć otoczona wrogimi krajami, ale, co ważniejsze, utrzymała w swoich rękach największy skarb dawnej Jugosławii - ogromną część uroczego wybrzeża wraz z wyspami.

Starówka w Dubrowniku
W kilka lat po  tym, jak Chorwacja otrzepała się z pyłu, w kanale Eurosport i Travel pojawił się film promujący turystykę w Chorwacji. O ile, po latach pracy w marketingu, uodporniłam się w 100% na reklamy i uważam, ze większość z nich nadaje się do kosza, o tyle, powiem szczerze,  ten film na mnie działa, jak mało co. Może jest banalny, ale jest w nim to, co powoduje, że natychmiast chcę tam być..., błękitne niebo, zielone wysepki, turkus morza, mury Dubrownika, plaża w Bol i port na Korculi, a do tego muzyka, która brzmi, jak wtedy, pod namiotem...    http://www.youtube.com/watch?v=5M2Bn_DbrA8
Tak więc, postanowienie powrotu w te rejony podjęłam, kiedy tylko zobaczyłam tę reklamę po raz pierwszy, ale wciąż nie było nam po drodze, dopiero w tym roku.
Na pierwszy rzut oka, wszystko jest na swoim miejscu, Starówka w Dubrowniku odbudowana, choć podobno renowacja wnętrz budynków zajmie jeszcze lata, mariny pełne jachtów (choć już po sezonie), na straganach piramidy granatów, winogron, mandarynek i suszonych fig, morze szaleńczo turkusowe, zielone wyspy, które wyglądają, jak atole na Malediwach...





Jest bardzo zielono, choć to październik, a drzewa piniowe cudownie pachną, zupełnie, jak wtedy... W restauracji obok hotelu miejscowi świętują jakąś okazję śpiewając, więc otwieram okno, żeby ich lepiej słyszeć, co ja zrobię, że mam słabość do tutejszych dźwięków.
Tylko ludzie chyba trochę inni, niż wtedy...  albo to moja autosugestia...mam wrażenie, że w ich oczach widać jakąś zaciętość.

Piniowa plaża w Makarskiej
Igor - właściciel restauracji w Cavtat, którego pytamy o dzisiejsze poczucie stabilności i bezpieczeństwa, mówi "This will come back". To jest właśnie odpowiedź, której się najbardziej obawiałam, bo może oznaczać, że obecny spokój jest tylko chwilowy, że uprzedzenia i antagonizmy są wciąż żywe i czekają tylko na okazję. Oby się nie doczekały...

Cavtat koło Dubrownika
Panorama Cavtat, a poniżej zaułki miasteczka


A swoją drogą, Igor ma żonę Polkę. Co jest? Gdzie się nie ruszę za granicę, ktoś ma żonę Polkę a jak nie żonę, to chociaż dziewczynę (najwięcej takich spotkałam w Istambule, jakie te Polki wszędobylskie). Co więcej, Igor mówi bardzo dobrze po polsku i bardzo lubi Polaków. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że jest on właścicielem najlepszej restauracji, na jaką trafiliśmy podczas pobytu w Chorwacji, a muszę powiedzieć, że żaden z naszych wyborów nie był przypadkowy. W Bugenvili potrawom przypisane są określone kolory: niebieski, to menu morskie, czerwony, to mięsne, zielony, to warzywne, a pod kolorem pomarańczowym kryje się menu organiczne. Można, oczywiście, łączyć dania z różnych kategorii, ale można też, zwłaszcza w porze lunchu zamówić cały zestaw zielony, niebieski itd. Do kompletu, stoliki mają obrusy w takich samych 4 kolorach, wszystko razem bardzo sympatyczne. Ogródek ma widok na marinę, co dodaje uroku temu miejscu, a z ogródka przez okno można zajrzeć do kuchni, jak kucharze z Bośni (!!!) przygotowują Twoje danie.

Restauracja bugenvila Cavtat
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=496344583772306&set=pb.361999637206802.-2207520000.1383586019.&type=3&theater
Kuchnia chorwacka jest stosunkowo mało charakterystyczna, dominuje w niej mięso i ryby z grilla oraz kalmary,  raki morskie (scampi), krewetki i ostrygi. Bardziej popularne potrawy, to cevapci (paluszki z mielonego mięsa), pljeskavica (kotlet mielony z 3 rodzajów mięs), kozice na buzaru (krewetki w białym winie), większość z nich ma rodowód serbski, ale są popularne na całych Bałkanach. Mnie do gustu przypadły ryby (tak świeżych ryb nie zje się wszędzie) i warzywa z grilla, a poza tym tzw. prsut, czyli surowa, dojrzewająca szynka, o pięknym kolorze i wspaniałym intensywnym smaku, twardy ser z truflami oraz biały - bardzo słony z ajvarem. Ajvar jest pastą z papryki i bakłażana, który tu się podaje do wszystkiego i bardzo mi się to podoba.
Wracając do restauracji Igora, tu obowiązuje kuchnia śródziemnomorska, najlepsze lokalne produkty z organicznymi warzywami włącznie, nowoczesne techniki obróbki produktów, a do tego wina z najwyższej chorwackiej półki, sympatyczni kelnerzy i Igor, który kręci się pomiędzy stolikami i przy każdym rozmawia z klientami. Jednocześnie żadnego zadęcia, pretensjonalności, czy przerostu formy nad treścią, czego bardzo nie lubię. Jest atmosfera, jest klasa, jest pysznie... Nic dziwnego, że nawet w połowie października trudno tu o stolik na kolację. Jaka szkoda, że tak późno odkryliśmy to miejsce... Trzeba będzie tu wrócić.


I na koniec jeszcze jedno odkrycie gastronomiczne, tym razem ze Splitu, Miejsce nazywa się UJE i nie jest to restauracja, ani kawiarnia, ale OIL BAR. Jak łatwo zgadnąć, motywem przewodnim jest tu olej, a właściwie oliwa z oliwek. Ciepły wystrój z surowego jasnego drewna, kameralna atmosfera, dekoracje z miniaturowych drzewek oliwnych, regały  sięgające sufitu zastawione buteleczkami z oliwą, a u sufitu wiszące szynki i warkocze czosnku. Wszystko razem pasuje do siebie idealnie. Na początek posiłku goście dostają oliwne menu degustacyjne, czyli porcje oliwy z różnych regionów Chorwacji, a do tego domowy chleb, wszystko na dużej desce z drewna oliwnego. Deski oliwne, to kolejny znak rozpoznawczy tego miejsca. Na barze stoją ich dziesiątki, różnej wielkości i kształtów. Prawie wszystko, co trafia na stół, z wyjątkiem napojów, podawane jest na takich deskach. Inną ciekawostką jest menu, w którym, zamiast tradycyjnego podziału na przystawki, zupy, dania główne itd, znajdziemy potrawy pogrupowane wg. sprzętu, jakiego należy użyć do skonsumowania, czyli np. "Łyżką", "Widelcem", "Nożem i widelcem" itd. Niby na jedno wychodzi, a jednak jest w tym jakiś pomysł.

Wnętrze Oil Baru Uje
http://dobrahrana.jutarnji.hr/uje-prvi-hrvatski-olive-oil-bar/

Na miejscu można kupić wiele produktów oliwopochodnych od samej oliwy poczynając, przez oliwki w słoikach, pasty z oliwek, kosmetyki po przepiękne deseczki, deski i dechy oraz łyżki i łychy z drewna oliwnego o pięknej barwie i wyrazistym usłojeniu. Zaliczyliśmy menu degustacyjne lokalnych szynek i serów z dodatkiem oliwek i ajvaru i wielką dwuosobową doradę z grilla, zakupiliśmy oliwną deseczką i będziemy bardzo miło wspominać to miejsce.
Smak ajvaru chodzi za mną cały czas, postanawiam zrobić go w domu zaraz po powrocie,  następna w kolejce stoi już pljeskawica...
A jak będę w Chorwacji następnym razem, w Uje zamówię cytrynowe krewetki, a w Bugenvili coś z truflami i na pewno deser z białej czekolady... był bajeczny.

Moja kolekcja dźwięków, smaków i zapachów Chorwacji wzbogaciła się o kilka nowych, wśród nich huk fal rozbijających się o skały pod oknami naszego pokoju hotelowego, zawsze myślałam, że ten huk jest taki bardzo... bałtycki..



...a przepis na ajvar już wkrótce.